Na poznanie innego oblicza Wenecji zdecydowałam się, gdy odwiedziłam już wcześniej przetarte przez wszystkich szlaki turystyczne. I jak często w takich momentach bywa, odkryłam zupełnie inne miasto.
Porę wybrałam szczególną – połowę stycznia – skuszona opowieściami jakie snuje o zimowej Wenecji w książce „Znak wodny” Josif Brodski. Jego pełna ekspresji proza opisuje to miasto w sposób niezwykle poetycki i metaforyczny: gdy błądzi w mgliste wieczory po labiryncie uliczek i placów, gdy przygląda się mistrzostwu miejscowej architektury, gdy kontempluje istotę wszechobecnej tu wody.

Z lektury zapamiętałam też jeszcze coś innego – uczucie fizycznego zimna jakie towarzyszy pisarzowi, i które wielokrotnie podkreśla; odczuć je można było czytając książkę nawet przed kominkiem. Gdy dotarłam na miejsce późnym zimowym wieczorem, zrozumiałam skąd ten powtarzający się motyw chłodu. Wenecja w styczniu jest niewiarygodnie zimna: unosząca się ponad kanałami wilgoć dosłownie przenika ciało.
Można wtedy uwierzyć Brodskiemu na słowo, gdy porównuje to miasto do swojego rodzinnego – Sankt Petersburga.
Tym bardziej jeszcze moment wydał mi się odpowiedni na poznanie tej „innej” Wenecji. Przechadzkę zaczęłam od części miasta zwanej Castello (Zamek), która znajduje się w „ogonie ryby”, jak mówią sami wenecjanie, określający wyspę właśnie jako „pesce” (tj. rybę). To okolice zamieszkałe w większości przez robotników i rybaków, pełne folkloru Wenecji sprzed lat. Spacerując wzdłuż kanałów można natknąć się na wiszące ponad głowami pranie, rozrzucone na brzegach suszące się sieci rybackie oraz zajętych w swoich warsztatach rzemieślników, trudniących się głównie naprawianiem kutrów i łodzi.
Jednym z bardziej charakterystycznych miejsc jest tu plac – Campo Ruga, gdzie w porze obiadowej, przy ustawionych na zewnątrz barowych stolikach, spotyka się okolicznych mieszkańców rozprawiających głośno w miejscowym dialekcie. Niezapomnianego widoku dostarcza też drewniany most – Ponte di Quintavalle, z którego wychodzi się wprost na krzywą kampanilę kościoła św. Piotra na Zamku (Chiesa di San Pietro di Castello).
Wracając następnie w kierunku wybrzeża, nie oparłam się pokusie spaceru wzdłuż ulicy Garibaldiego (Via Garibaldi), pełnej barów, tawern i karczm z typowym lokalnym jedzeniem (w dialekcie weneckim nazywa się je „bacari„). Jak mówi stare przysłowie „Gdy jesteś w Rzymie, zachowuj się jak rzymianie”, również tutaj, w kwestii jedzenia, wybór był dla mnie oczywisty: „cicheti” i „ombra” (czyli typowe przekąski z lokalnej kuchni i kieliszek wina).