„Lu sule, lu mare, lu ientu – słońce, morze i wiatr – to trzy pierwsze słowa, które poznałam w dialekcie włoskiego południowego regionu Apulia. Chociaż, by nie wywołać przypadkiem rewolucji (a jak wiadomo, im bardziej na południe, tym krew burzy się łatwiej), powinnam raczej napisać: w dialekcie najbardziej znanej jego części, Salento. Jak się szybko okazało, były to tylko pierwsze z wielu słówek, które z czasem przyswoiłam, zarówno w celu lepszej adaptacji, jak i po prostu przetrwania.
Ileż można bowiem kupować w wiejskim sklepiku ten sam ser, którego nazwę podsłuchało się przypadkiem… Albo wskazywać palcem co raz to inną zieleninę, o której istnieniu wcześniej nawet się nie śniło. W Apulii po prostu trzeba obcować z lokalną mową. W innym przypadku nie zrozumiemy, że, określając nas lu cristianu, nikt nie odnosi się do naszej religijności, a jedynie zwraca się per „człowieku” (ot, taka fantazja!). Ważne to także dlatego, że tym chwilami zupełnie niezrozumiałym dialektem posługuje się wciąż duża część mieszkańców regionu. Należy do nich chociażby Antonio, ogrodnik moich znajomych, który pozdrawiał mnie każdego poranka donośnie wypowiedzianym bonzòrni, zastępującym słyszane codziennie w Rzymie buongiorno…”
Na całość artykułu zapraszam na stronę magazynu Lente, gdzie też od czasu do czasu, gościnnie, publikuję.